Kochani!
Mam na imię Ewelina i w styczniu tego roku zawalił mi się świat. Usłyszałam diagnozę: nowotwór złośliwy piersi. Stało się to wtedy, gdy wydawało mi się, że najgorsze już za mną (chodzi głównie o ostatnie lata poprzedzające chorobę i długotrwały stres, który przeżywałam).
W trzecią rocznicę otwarcia mojego salonu fryzjerskiego zamiast świętować wielki sukces, byłam operowana z powodu nowotworu. Salonik mały, w którym tylko ja obsługuję moich klientów, a jednak sukces wielki, bo podjęcie decyzji o przekwalifikowaniu się po czterdziestce z bankowca we fryzjera wymagało ode mnie sporo odwagi i determinacji. Tym bardziej, że samotnie opiekowałam się dwójką małych dzieci: dwuletnim synkiem i jedenastoletnią córką. Żyliśmy w wynajętym mieszkaniu, z pensją, z której nie byłam w stanie nas utrzymać – stąd decyzja o zmianie zawodu. I stało się to, co dla wielu wydawało się niemożliwe – nie tylko otworzyłam salon, ale także zyskałam sporą grupę zadowolonych i wiernych klientów! Nadal przechodziłam przez emocjonalne trudności, ale było mi lżej, bo przynajmniej nie musiałam martwić się o kwestie finansowe, o to, że nie utrzymam rodziny.
Zawsze byłam postrzegana przez otoczenie jako silna i waleczna, jednak często bycie silnym jest jedynym wyborem, szczególnie, gdy ma się dzieci i jest się samotną matką. Ja po prostu w ani jednej chwili mojego życia nie mogłam pozwolić sobie na bycie słabą, a liczyć mogłam najczęściej tylko na siebie.
Nie mogąc sobie poradzić z pewnymi sytuacjami w życiu, w 2010 roku zaczęłam biegać. Im większy ból psychiczny czułam, tym dłuższe wybieganie robiłam. I tak oto zdobyłam koronę maratonów polskich. Tak, jestem maratonką, a to oznacza, że walczę do końca, wbrew przeciwnościom losu.
Oczywiście, że i tę walkę – o zdrowie i życie – zamierzam wygrać. To mój najważniejszy maraton w życiu. Nie dam rady jednak przebiec go bez Waszej, Kochani, pomocy.
Choroba doprowadziła nagle do miejsca niemocy, w którym publicznie muszę wyznać, że sobie nie radzę, z tym co mnie spotkało. Potrzebuję pomocy innych. Dla kogoś takiego jak ja, to naprawdę cios. Ja, która pracowałam po sześć dni w tygodniu, a nawet święta, żeby zarobić, nagle zostaję bez dochodu. Nie mam siły pracować a nawet, gdy siły będą wracać, to nie będę w stanie pracować tak wydajnie, jak robiłam to przed chemią. Nie mam majątku, który mogłabym spieniężyć, nie mam oszczędności, które mogłabym wykorzystać. Potrzebuję wsparcia – środków na dojazdy do placówki medycznej oddalonej o 80 kilometrów, na leki, suplementy i konsultacje medyczne, badania diagnostyczne, na psychoterapię, konsultacje onkodietetyka. W tym momencie to około 10 000 zł.
Bardzo proszę Was o wsparcie w tym najważniejszym maratonie mojego życia.